kulinarne tajemnice

Bolonii

Dobra książki książkami. Przejdźmy do sedna.

Mieliśmy sprzeczne sygnały przed wyjazdem. Jedni znajomi twierdzili, że w Bolonii znalezienie miejsce do jedzenia graniczy z cudem. Drudzy, że to wspaniałe miasto w tysiącem uroczych knajp i knajpeczek.

Na miejscu zrozumieliśmy czym różnią się nasi znajomi. Ci, którzy chodzą głównymi ulicami przed zapadnięciem zmroku na urocze restauracyjki nie trafią (a już na pewno nie łatwo). Ci, którzy późnym wieczorem kluczą ciasnymi, bocznymi uliczkami zachwycą się bogactwem oraz różnorodnością pizzerii, trattorii i osterii.

Pierwszego dnia jedliśmy po prostu wszystko, co miało Bolonię w nazwie, a więc tradycyjne tagliatelle bolognese i lasagne bolognese. Potem trochę ochłonęliśmy, zrezygnowaliśmy z banałów i zaczęliśmy szukać coraz ciekawszych miejsc.

Pomagał nam Internet, kolejki przed restauracjami i rankingi w przewodnikach. Dzięki temu mieliśmy szczęście trafić w wyjątkowe miejsca. Na przykład pizzeria. Nie jest łatwo zjeść w Bolonii pizzę w restauracji. Wziąć do ręki i pobiec dalej pod arkady - proszę bardzo, setki takich miejsc jest w całym mieście. Ale żeby usiąść wygodnie, dostać okrąglutką pizzę prosto z pieca, dobrą i tradycyjną, to już trudniejsze zadanie. Znaleźliśmy taka restaurację w dzielnicy uniwersyteckiej, w pobliżu Instytutu Filozofii. W powietrzu pod Instytutem unosił się silny ziołowy zapach i możecie mi wierzyć, to nie była bazylia. Tłumy kłębiły się wokół uczelni, choć było już po 18. Żywo rozmawiali, chyba nie o Arystotelesie. Ale nas też tematy naukowe interesowały w tym czasie umiarkowanie. My byliśmy na tropie pizzy.

Dotarliśmy pod drzwi restauracji, szeroko otwarte. Weszliśmy więc, zdziwieni trochę panującą tam pustką. Zaraz nas zatrzymano. Przepytują nas, czego tu szukamy. My na to, że stolika. Wyproszono nas, zamknięte przecież. Patrzymy raz jeszcze. Żadnej tabliczki z informacją o godzinach otwarcia restauracji, drzwi jak były tak pozostały otwarte.

Trudno jednak. Kazali nam czekać dwadzieścia pięć minut. Czekamy. Tak byliśmy głodni i tak zaintrygowani tym jak będzie wyglądało otwarcie restauracji (czy zmieni się coś wyraźnie w jej wyglądzie, żebyśmy na przyszłość wiedzieli, gdzie jest zamknięte, a gdzie możemy wchodzić bez przeszkód?), że zostaliśmy na miejscu.

Mężczyźni wynieśli jeden stolik na zewnątrz, pod arkady. Ustawili go sobie uroczo przy donicy z kwiatem, nakryli maleńkim obrusem i zaraz przynieśli kilka talerzy na widok których zaburczało nam mocniej w brzuchach. Jedli sobie spokojnie, rozmawiając głośno. Skończyli po dwudziestu minutach, zabrali puste talerze, ściągnęli obrus i poszli do środka. Pięć minut później jeden z nich, już jako kelner, wychylił głowę przez wciąż otwarte drzwi i machnął na nas ręką.

- Prego, prego!

Nie minął kwadrans, a zupełnie pusta pizzeria zapełniła się do ostatniego miejsca. Nierozwiązana zagadka. Chyba trzeba być Włochem, żeby w pełni zrozumieć tajemnicę otwartych i zamkniętych restauracji.

W ciągu następnych dni zapuszczaliśmy się głębiej i głębiej w miasto. Odkrywaliśmy nowe sklepiki i pyszności. Kosztowaliśmy serów, lodów, pieczywa, owoców i wszystkiego co wpadło nam w ręce (tak, wróciliśmy w nieco większym rozmiarze, wszyscy, łącznie z najmłodszym z nas).

Nasza ciekawość i myszkowanie po bolońskich kątach została wynagrodzona. Trafiliśmy do miejsca tak ukrytego, że niewielu turystów tam dociera. Knajpa znajduje się za targiem owocowo-warzywnym. Targ zaś w budynku przypominającym centrum handlowe. Nigdzie śladu informacji, że w środku czai się cokolwiek godnego uwagi. Wchodzimy i widzimy rozstawione stoły, a na nich szparagi, karczochy, pomidory, truskawki, banany, pomarańcze, wszystko pachnące i świeże. A kiedy minęliśmy te rzędy stoisk natrafiliśmy na kurtynę (ale nie jedwabną i czarną jak z pokazu prestidigitatorskiego, tylko gumową, jak w chłodni), a za nią tajemne miejsce o wyjątkowym uroku. Były tu sofy i stoły, i ławy, i fotele, i wszystko czego dusza zapragnie. Były osobne stoiska, z osobnymi szefami kuchni, a na każdym z nich inne włoskie specjały - mięsa i sery, wina, bar z orzeźwiającymi drinkami, owoce morza, pizza oraz makarony. Tu właśnie zjedliśmy najlepszą pizzę podczas całego wyjazdu, mimo, że do dziś nie wiemy, co dokładnie na niej było.

Jedli tu dorośli i dzieci, psy i koty. Wszyscy razem w gwarze i przyjemnej atmosferze. I pluszowe świnki.

Co to był za smaczny tydzień, nie macie pojęcia.

Dobra rada, jeśli będziecie w Bolonii, zbaczajcie z głównych ulic ile się da. Tam się kryje wszystko, co najpyszniejsze i najbardziej urocze.